Translate

sobota, 18 maja 2013

zakupowo

  ostatnio zakupy kosmetyczne zeszły na dalszy tor. zawsze, gdy idę do bootsa czy superdruga to ląduję w alejce dzieciowej, zastanawiając się co jeszcze mogę kupić Helence. a szafy z kolorówką omijam i ostatnio okazało się, że wcale nie wiem co aktualnie w trawie piszczy.
  we wtorek więc wybraliśmy się rodzinnie do metropolii na szoping. mimo wszystko Milton Keynes w porównaniu z naszą mieściną to jednak jest metropolia. no i boots i superdrug są porządnie zaopatrzone.

  co prawda, gdy jeździmy z maleństwem, to jednak nie ma czasu porządnie połazić i poszperać (karmienia w szopingu ja uważam za stresujące, ludzie włażą i wyłażą, dzieciory się prują, czuje się presję, by szybciej skończyć, bo kolejka się robi). zazwyczaj nasza wyprawa ma stały przebieg- szybkie zakupki w szopingu, potem napad na polski sklep (bo u mnie na wsi też nie ma, więc trzeba się zaopatrzyć w polskie smaczki), a potem wizyta u małżowych siostrzeńców, gdzie mogę spokojnie przebrać i nakarmić Lenkę i jeszcze czasem nawet ululać na krótką drzemkę.

mój szybki szoping ograniczył się do funciaka (w którym szukałam śliniaka w formie kaftanika, bo zaczeliśmy rozszerzać dietę okrąglaczka, co jest bardzo ciekawym doświadczeniem i trzeba wszystko oblukać, popróbować i pomacać). śliniaka nie było, ale udało mi się tam kupić wkład do pudru wybielającego stili. kiedyś miałam ten puder i byłam bardzo zadowolona.


   potem superdrug, do którego zawitałam w poszukiwaniu cekinowych lakierów Barry M i najnowszych maybellinów, bo u mnie na wsi ni widu ni słychu nowości, ale w ostateczności ich nie wzięłam, za to zakupiłam nowy tusz maybelline mega plush volum express, paletkę czterech pomadek sleeka- ballet i lakier essie- bahama mama. miałam jeszcze ochotę na paletkę siren, ale doszłam do wniosku, że czerwienie i pomarańcze są bardzo wyjściowe a mnie okazji do ich noszenia po prostu brak. więc się wstrzymałam.


  następnie przeleciałam przez tk maxx w poszukiwaniu jakiś kosmetycznych barginów, ale takiej bryndzy na półkach to ja dawno nie widziałam. a ciuchowo to tk maxx nie jest dla mnie. nie znoszę szperania w szmatach. i nie ważne czy są nowe czy używane. to nie ma dla mnie znaczenia. nie cierpię szukać i już.
  w bootsie zapatrzyłam się w zabawki dla malucha tak, że całkowicie straciłam poczucie rzeczywistości. Helenka sprowadziła mnie na ziemię, przypominając mi, że najwyższy czas na dydka, więc wyszłam bez niczego. no i tyle z tych zakupów. szaleństwo, nie ma co...

 na szczęście jeszcze jest internet i czasami mamusia zamawia sobie co nie co. w tamtym tygodniu odebrałam czekającą na poczcie przesyłkę z iherba. do malutkiej rodzinki moich cudaczków z real techniques dołączył nowy braciszek- pędzel do pudru. love it! na razie jeszcze nie używałam do pudru, bo moja córcia uwielbia, gdy smyram ją nim po brzuszku ;p tak słodko się chichra, że szkoda mi go brudzić kosmetykami. ale jest wspaniale puszysty.


  zamówiłam jeszcze serduszkowy róż physicians formula, taka moja mała zachciewajka, ale jak już doszedł, to zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście jest mi potrzebny. w końcu mam thrrroba i róż z firmy bell, a jednak nie zbyt często ich używam, więc celowość posiadania kolejnego stoi pod znakiem zapytania. póki co ładnie się prezentuje w pudełeczku.
pamiętajcie, że na pierwsze zakupy na iherb macie 5 lub 10% zniżki używając kodu UWA554.

  żeby całkowicie się zaspokoić zakupowo, zaopatrzyłam się w obuw sportowy. przy codziennych spacerach trzeba mieć coś wygodnego. szukałam jakiś normalnie wyglądających adidasów, bez kolorowych naszywek, odblaskowych sznurówek i tandetnej siatki z wierzchu. jakieś neutralne, nie rzucające się w oczy, najlepiej skórzane adiki. no i się trafiło.reeboki i to z serii easytone, o której marzyłam wieki temu. nie liczę na cud, wiem, że mnie wyszczuplą, dlatego dziecięce marzenia do tej pory zostały nie zrealizowane, no ale jak spełniły moje inne wymagania, to i te wyszczuplaki mogą być. kiedy do mnie dotarły, okazało się, że są z męskiej kolekcji, ale nie ma to dla mnie znaczenia, bo są idealne. całe czarne, skórzane bez szmacianych wstawek i tandetnych naszywek.
mam nadzieję, że będą wygodne :D



niewielkie te zakupy, ale muszę przyznać, że czuję się usatysfakcjonowana :D



 

piątek, 10 maja 2013

troszkę słonka dla bladolicych. E.L.F baked bronzer w kolorze st. lucia

zbierałam się do pisania przez ostatnie dwa tygodnie. ale autentycznie nie miałam o czym.
  makijażu nie mam kiedy wykonać, chociaż mam kilka pomysłów i liczę na to, że uda mi się wkrótce coś zmalować, podczas kiedy małżu zajmie się Lenką. no bo niestety pozostawiona sama sobie nudzi się ogromnie i wykorzystuje nowo nabytą umiejętność- piszczenia w bardzo wysokich tonach.
  paznokci ostatnio nie maluję :( czuję się taka naga ;p bez tej kolorowej powłoczki.
no ale nie dość, że pazury mi popękały wzdłuż i w poprzek, to jeszcze Helcia ząbkuje i muszę jej smarować dziąsełka. a nie będę jej wpychać pomalowanych paluchów do buzi.
  swatche sleeków, no tak, przydałoby się, ale moja córka ma wyjątkową umiejętność wyczuwania, kiedy mamusia jest zajęta. więc jak uda mi się ja na chwilę czymś zająć, albo uśpić, wystarczy, ze zacznę się smarować a już mały ktoś komunikuje mi, że strasznie mu źle i trzeba wziąć kogoś na ręce ;p a no bywa, nikt nie mówił, że będzie lekko...
  chciałam wam pokazać swoje wieczorne dłubanki, ale większość jeszcze czeka na elementy do wykończenia, więc i z tym muszę się wstrzymać.
  czas wolny, jeśli taki posiadam, niestety muszę poświęcić na przysłowiowe pranie, sprzątanie i gotowanie. ciągle mam nadzieję, na chwilę by coś zmalować, zeswatchować, czy napisać, ale tych chwil brakuje. wybaczcie mi nieobecność, będę wracać kiedy tylko się da :)


dzisiaj napiszę kilka słów o kosmetyku, którego używam ostatnio codziennie i już mam jako tako wyrobioną o nim opinię.



bronzer. kosmetyk, który od niepamiętnych czasów musi się znajdować w mojej kosmetyczce.
tylko, że przeważnie trafiałam dosyć ciemny.
latem jak znalazł, ale zimą już nie tak bardzo :/ przy mojej jasnej karnacji daje przerysowany efekt. oczywiście rozwiązaniem jest używanie samego różu, ale to też nie jest najlepsza opcja dla mnie, bo moje poliki są wystarczająco różowe same w sobie, a w okresie zimowym niewiele trzeba, bym wyglądała jak rumiana dziełcha...
nie szukałam, a przypadkowo udało mi się znaleźć kolorystyczny ideał :)
mowa o wypiekanym bronzerze firmy elf, o najjaśniejszym odcieniu o nazwie st. lucia.
cena niska i zachęcająca (3,75), więc nawet się nie zastanawiałam, tylko wzięłam do wypróbowania. 
i muszę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona.



w słońcu

bronzer ten bardzo łatwo się nakłada, jest miękki i nie trzeba się namęczyć, żeby nabrać na pędzel odpowiednią ilość kosmetyku. jest dobrze napigmentowany i ma lekką perłową poświatę, która nie jest zbyt "nachalna" jak w niektórych kosmetykach tego typu, na które trafiłam.
kolor jest wręcz idealny do jasnej karnacji. dzięki temu kosmetyk ten spełnia swoją rolę: delikatnie podkreśla kości policzkowe, nadając twarzy zdrowy koloryt.
jest trwały. w moim przypadku testowany codziennie po kilka godzin, wytrzymywał bez zarzutu.
jedynie do opakowania można się przyczepić, bo jest marnej jakości, ale przy takiej niskiej cenie, jestem w stanie to przeboleć ;p

w słońcu
w cieniu
jest a jakby go nie było :)

z resztą oceńcie same.
ja jestem zachwycona :)